Gdy biegnę, czuję, że żyję!

Warszawa, 22.09.2017

50 lat temu Roberta "Bobbi" Gibb jako pierwsza kobieta przebiegła maraton w Bostonie. Zrobiła to mimo braku zgody organizatorów. W jeden dzień otworzyła zaryglowane drzwi do męskiego świata sportu i dała kobietom głos. Udowodniła, że odwaga i determinacja mogą zmienić świat.

Zawsze byłaś buntowniczką?
[śmieje się] Początkowo nieśmiałą i cichą, ale zdecydowanie tak. Dorastałam w latach 50. i 60., kiedy kobiety nie miały wielu możliwości rozwoju. Buntowałam się przeciwko roli kobiety w społeczeństwie. Nie chciałam być tylko żoną i matką. Chciałam mieć jakiś wybór. Wiedziałam, co mi się nie podoba. Nie wiedziałam tylko jak to wyrazić. Tak zaczęłam biegać.

Podejrzewam, że biegająca kobieta w tamtych czasach była niecodziennym widokiem.
To prawda. Nie wypadało. Boże broń, żebyś spotkał biegającą kobietę na ulicy [śmieje się]. Choć widok biegającego mężczyzny także był rzadkością. Pamiętajmy, że kobiety nie mogły nawet studiować kierunków uważanych za męskie, jak medycyna czy prawo. Biegałam z dala od dróg. Uciekałam przez pola z psami sąsiadów i biegłam ile sił w nogach. Tylko wtedy czułam się wolna, beztroska.

Pamiętasz kiedy zaczęłaś biegać?
To zabawne, bo moje pierwsze wspomnienie dotyczy właśnie biegania. Miałam trzy lata. Tata zabrał mnie do parku nieopodal naszego domu. Słońce ogrzewało mi twarz. Wiatr rozwiewał włosy. Biegłam najszybciej jak mogłam. Czułam się taka żywa.

Dlaczego właśnie maraton?
Zakochałam się w tym wydarzeniu. Marzyłam o starcie od 1964 roku. Wbrew logice. Postanowiłam zacząć treningi. Nie miałam żadnych książek, czasopism czy informacji. Ba, nie posiadałam nawet odzieży do trenowania. Nie wiedziałam czy dam radę, czy osiągnę jakiekolwiek rezultaty. Zaczęłam z umiarem, ale codziennie i z każdym dniem obserwowałam, że mogę biec dłużej i pewniej.

Co pomagało ci w tym czasie?
Moja zawziętość i upór. Mówiłam sobie, że dziś przebiegnę siedem kilometrów i tak robiłam. Wyznaczyłam sobie cel, jak wbiegnięcie na pobliskie wzgórze i nie spoczęłam, dopóki tego nie zrobiłam. W ten sposób budowałam siłę i wytrzymałość. Przełamywałam swoje słabości.

Każdego dnia?
Każdego. Główny trening przypadł na lato 1964 roku, kiedy zabrałam z domu małą białą suczkę rasy malamut, wsiadłam do "ogórka" - Volkswagena Microbusa i wyruszyłam w podróż na przełaj Stanów Zjednoczonych. Nocami spałam pod gołym niebem. W ciągu dnia trenowałam i wzmacniałam nogi. Przebiegłam tak w 40 dni cały kontynent.

Pamiętasz, co wtedy czułaś?
Czułam niesamowitą więź z przyrodą. Natura była i jest najpiękniejszą, najpotężniejszą i najbardziej inteligentną tajemnicą z jaką przyszło nam się zetknąć. Biegnąc, byłam częścią tego świata. Czułam wielki spokój. Byłam zaintrygowana historią mojego kraju i historią Indian zamieszkujących tereny po których biegałam. Oni żyli w świętej relacji z naturą. Tego lata doświadczyłam tego na własnej skórze. To było wspaniałe.

A suczka?
Wąchała ślady jakby nie było jutra. Uwielbiała biegać. Była przeszczęśliwa.

Powtórzyłaś to doświadczenie?
Nadal czuję tę więź. Mimo tylu lat. Nawet dziś, biegając potrafiłam odnaleźć ten spokój. To bardzo instynktowne, musisz odnaleźć w sobie ten głos.

Ten sam głos powiedział ci, żeby zgłosić do maratonu?
Przez stulecia kobiety nie miały równego dostępu do rozwoju społecznego. Były marginalizowane. W latach 60., kiedy zaczęłam biegać długie dystanse, kobiety mogły głosować zaledwie od czterech dekad. Mimo tego, nadal nie miały takich samych praw.
Sport był tego idealnym przykładem. Patrząc wstecz muszę powiedzieć, że zawsze szłam za wewnętrznym głosem, który mówił mi, że żyję w niesprawiedliwym świecie i muszę coś z tym zrobić. Przełom nastąpił w lutym 1966 roku, po moim zgłoszeniu, kiedy dostałam odpowiedź od organizatorów.

Co było w niej napisane?
Organizatorzy napisali, że nie mogę wziąć udziału w maratonie z trzech powodów: po pierwsze dlatego, że kobiety nie są fizjologicznie zdolne do biegania na długich dystansach, po drugie, że oni nie mogą wziąć na siebie odpowiedzialności za udział kobiety w wydarzeniu sportowym oraz trzeci powód: maraton to bieg wyłącznie dla mężczyzn. Najdłuższy oficjalny bieg dla kobiet rozgrywany w tamtym czasie to bieg na dystansie pięciu kilometrów.

Jak zareagowałaś?
Byłam wściekła. Biegałam już wówczas dystanse 50-kilometrowe. Tego dnia postanowiłam, że nie tylko wezmę udział w maratonie, ale udowodnię, że kobiety są równie silne, jak mężczyźni. Chciałam pokazać, że nie można nas więcej lekceważyć. Dosyć z szufladkowaniem kobiet. Czułam, że nadszedł czas, żeby ujawnił się mój silny, wewnętrzny głos. Wtedy też zdałam sobie sprawę, że mój start może mieć także wymiar społeczny.

Dlaczego?
Do tej pory udział kobiety w maratonie był niemożliwy. Nikt nie myślał, że kobieta jest zdolna do długodystansowego biegu. Byłam pewna, że jeśli zmienię sposób myślenia i postrzegania kobiet w tym zakresie, otworzę drzwi w innych wymiarach i kwestiach. Ludzie zaczną zastanawiać się, rozmawiać, a nie tylko przyjmować akceptowane od lat schematy i normy. Chciałam rozpocząć dyskusję.

Udział w maratonie zyskał na znaczeniu.
Od chwili, w której wiedziałam, że mój gest będzie głosem w dyskusji o równe prawa kobiet, presja była ogromna. Nie tylko musiałam wziąć udział w tym biegu, ale musiałam też zająć dobrą pozycję. To była wielka odpowiedzialność. Czułam ją każdego dnia.

Jakie dystanse biegałaś wówczas?
W dwa dni potrafiłam przebiec 104 kilometry, a mój normalny trening opierał się na dystansie 65 kilometrów.

To imponujące.
Kiedy opowiadałam o tym kobietom, nie wierzyły mi. To było nie do pomyślenia. Biegając kobieta? Nie ma mowy. Bieganie było społecznie nieakceptowalne.

Pamiętasz dni poprzedzające maraton?
Mieszkałam w Kalifornii, więc do Bostonu dotarłam autobusem. Trzy dni i trzy noce jazdy. W tym czasie jadłam tylko chilli con carne. Miałam ze sobą także torbę jabłek. Kiedy dotarłam na miejsce zadzwoniłam do rodziców i powiedziałam im, że jestem w okolicy i wezmę udział w maratonie.

Jak zareagowali?
Ojciec myślał, że jestem chora i majaczę. W dzień poprzedzający maraton mama wyprawiła wielką ucztę. Zjadłam rostbef wołowy i całą szarlotkę, czego nie powinnam robić. Cały czas usiłowali wyperswadować mi udział w biegu. Następnego ranka tato wybiegł z domu krzycząc, że idę na pewną śmierć. Udało mi się przekonać mamę, żeby zawiozła mnie na punkt startowy. Była inteligentną kobietą. Wytłumaczyłam jej jakie znaczenie ma mój udział w maratonie. Co zabawne, całe życie chciała, żebym weszła w schemat idealnej gospodyni lat 50., a teraz trzymała za mnie kciuki i stała po mojej stronie.

Bałaś się?
Najbardziej tego, że zatrzymają mnie i nie pozwolą wystartować. Wiedziałam, że robię coś nielegalnego. Byłam przekonana, że jeśli mnie zobaczą zostanę aresztowana. Związałam więc włosy i schowałam je pod kapturem granatowej bluzy. Pod nią miałam kostium kąpielowy - mój strój biegowy. Ubrałam ukradzione bratu bermudy i założyłam nowe męskie buty do biegania. To było wielką pomyłką. Buty były za duże i bardzo mnie obcierały. Miałam przez nie okropne pęcherze.

W czym biegałaś wcześniej?
Jak się domyślasz, nie produkowano wtedy butów biegowych dla kobiet, więc biegałam w typowych białych półbutach dla pielęgniarek. Były bardzo wytrzymałe, a jednocześnie wygodne.

Jak trafiłaś na start?
Najpierw postanowiłam się rozgrzać. Trzy dni spędziłam przecież złożona na pół w autobusie. Zanim starter rozpoczął maraton przebiegłam w ramach rozgrzewki około siedmiu kilometrów. Następnie znalazłam krzewy forsycji tuż przy linii startu. W nich się ukryłam. Usłyszałam wystrzał. Poczekałam. Kiedy mniej więcej połowa biegaczy była już za linią startu szybko wybiegłam zza krzaków i dołączyłam do grupy.

Serce biło szybciej?
Jeszcze jak. Nie wiedziałam jak zareagują biegacze. Dotychczas martwiłam się reakcją organizatorów. Teraz pomyślałam, że każdy z biegnących mężczyzn może przewrócić mnie, lub wyrzucić z biegu siłą. Miałam rację. Nie minęły minuty, a usłyszałam: "Czy to dziewczyna?"

Przejrzeli cię?
Tak, i to był krytyczny moment. Odwróciłam się do nich i uśmiechnęłam. Nie wiedziałam jak zareagują. Tymczasem byli bardzo przyjaźni. Powiedzieli: "Chciałbym, żeby moja dziewczyna biegła ze mną". Pytali, czy zamierzam przebiec cały dystans. Zapytali mnie też o bluzę. Odpowiedziałam, że boję się ją zdjąć, bo jeśli to zrobię, wszyscy się zorientują i najprawdopodobniej wyrzucą mnie z maratonu. Wtedy usłyszałam zdanie, które dodało mi sił i otuchy: "Nie pozwolimy na to".

Byłaś jedną z nich?
To było piękne uczucie. Byłam tam jedyną kobietą, ale czułam się częścią zespołu. Moje obawy o ostracyzm były całkowicie nieuzasadnione. Poczułam solidarność i wsparcie. Pomyślałam wtedy, że to właśnie chciałam udowodnić. Pokazać bezzasadność promowanej walki płci. Zwrócić uwagę na fakt, że mężczyźni i kobiety mogą współdziałać i współpracować we wszystkich dziedzinach życia. Ci mężczyźni byli moimi braćmi. Biegliśmy ramię w ramię do ostatniego kilometra.

Szybko dostrzegli cię także obserwatorzy
To było niesamowite. Nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Tymczasem słyszałam okrzyki radości zarówno ze strony kobiet, jak i mężczyzn. Krzyczeli zgodnie "Zuch dziewczyna", bili brawo. Nawet policja! Reporterzy szybko zaczęli śledzić moje postępy. Lokalna stacja radiowa relacjonowała mój bieg, informowała, gdzie biegnę i gdzie niedługo się pojawię. Media zauważyły, że trwa historyczny bieg. Kobiety wychodziły z domów, żeby zobaczyć, czy to prawda.

Czułaś, że zmieniasz historię?
W połowie maratonu mijałam szkołę dla kobiet. Uczennice i nauczycielki usłyszały o mnie w radiu. Krzyczały, płakały, skakały z zachwytu. Nieopodal jedna z kobiet zaczęła śpiewać "Ave Maria". Wtedy poczułam, że moje działanie ma bezpośrednie przełożenie na inne kobiety. Wiedziałam, że zrobiłam coś pożytecznego.

A fizycznie?
Ostatnie 8 kilometrów było katorgą. Złe obuwie dało się we znaki. Moje stopy w całości pokryły się pęcherzami i krwawiły. Co gorsza, nie wiedziałam, że muszę uzupełniać płyny, więc nic nie piłam. Byłam odwodniona. Biegłam coraz wolniej. Ten ostatni fragment bardzo mnie spowolnił. Byłam przekonana, że nie ukończę tego biegu. Nigdy w życiu, mimo dużo większych dystansów, nie czułam takiego bólu stóp.

Chciałaś się poddać?
Myślałam o ostatnich dwóch latach przygotowań. Wyznaczyłam sobie cel i nie zamierzałam się poddać. Co prawda moje bieganie zamieniło się w tip-topy, ale w chwili, w której wyszłam na ostatnią prostą i zobaczyłam wiwatujące tłumy zacisnęłam zęby. Po 3 godzinach, 21 minutach i 40 sekundach przekroczyłam linię mety. Za mną biegło jeszcze 290 mężczyzn. Nazajutrz o moim biegu pisały wszystkie krajowe gazety.

Zostałaś sensacją.
Sam John Volpe, gubernator stanu Massachusetts wyszedł, żeby uścisnąć mi dłoń. Media mówiły, że pokazałam, że nie trzeba być zawodowym sportowcem i mężczyzną, żeby wziąć udział w maratonie. Opisywano mnie jako drobną gospodynię domową o blond włosach. Nie miałam z tym problemu, bowiem skoro drobna gospodyni może przebiec maraton, to każdy jest w stanie to zrobić. Chciałam, żeby wszyscy zaczęli biegać. Żeby poczuli to, co ja.

Tak się zmienia historię.
[śmieje się] Byłam optymistką. Wierzyłam, że mój mały gest może być zalążkiem większych działań. Pokazałam w ogólnodostępnej telewizji, że kobieta może osiągnąć więcej. Chciałam zmienić sposób myślenia obu płci. Myślę, że się udało. Nie zmienisz świata w jeden dzień, ale stopniowo. Rok później biegła ze mną druga kobieta, która ukończyła maraton godzinę po mnie. Następnej wiosny było nas już pięć. Każda kolejna edycja ukazywała determinację i entuzjazm kolejnych kobiet. Rok temu w Bostonie 45% uczestników maratonu stanowiły kobiety.

Rozpiera cię duma?
Jeszcze jak! [śmieje się]. Nazywam je moimi siostrami. Każda kobieta, która wyszła naprzeciw społecznym normom i schematom, żeby realizować swoją ścieżkę zasługuje na podziw. Każda lekarka, prawniczka, polityk. Jestem dumna z nich wszystkich. Nie neguję tu osób, które wybrały życie rodzinne. Sama jestem matką i uważam to za cudowne przeżycie. Sprzeciwiałam się tylko temu, że kiedyś była to jedyna opcja. Kiedy zdawałam do szkoły lekarskiej, nie przyjęto mnie.

Jak to?
Usłyszałam na rozmowie kwalifikacyjnej, że jestem za ładna i będę rozpraszać przyszłych lekarzy w laboratoriach. Powiedziano mi też , że miejsce kobiety jest w domu, przy mężu, a dział medycyny, którym się interesowałam (mózg i układ nerwowy) mam zostawić mężczyznom.

Brak mi słów.
Dziś 50% studentów medycyny to kobiety. Trudno uwierzyć, że jeszcze 50 lat temu rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Małe dziewczynki marzą teraz o każdym zawodzie i co najważniejsze - ich marzenia mogą się spełnić. Ja się nie poddałam, nie tylko skończyłam drugi kierunek studiów - prawo, ale zaangażowałam się w neuronaukę [Gibb pomaga w badaniach nad znalezieniem lekarstwa na stwardnienie zanikowe boczne (ALS) - przyp. red].

Czy udział w maratonie zmienił cię?
Start pokazał mi, że nie ma rzeczy niemożliwych. Udowodniłam sobie, że jeśli ustawię cel i będę konsekwentna, mogę go osiągnąć. Na przekór wszystkiemu zaufałam swojej intuicji i wnętrzu. Jeżeli maraton czegoś mnie nauczył, to bardziej utwierdził mnie w przekonaniu, żebym szła za głosem serca. W każdej dziedzinie. Nie tylko sporcie.

Jak według ciebie bieganie zmieniło się przed ostatnie 50 lat?
Z technicznego punktu widzenia jest dużo łatwiejsze. Odzież termiczna, materiały oddychające, inteligentne obuwie - wszystko to bardzo pomaga, szczególnie zimą. Pamiętam, że biegałam w śniegu opatulona w szale, czapki, rękawiczki, swetry i podwójne warstwy wszystkiego [śmieje się]. Nie zmieniła się przyczyna biegania i miłość do tej dyscypliny. Mam 73 lata, 50 lat temu jako pierwsza kobieta wzięłam udział w maratonie, a mimo to nawet dziś - kiedy biegam, czuję że żyję. Bez względu na miejsce. Kiedy jestem w ruchu, znów mam czternaście lat. Nie biegam tak szybko i tak daleko, ale łączę się z matką naturą i za każdym razem odczuwam cudowne uczucie spokoju.

Imponujące!
Zauważyłam, że wiele kobiet po przekroczeniu pewnego wieku, zamyka się i poddaje. To dla mnie niezrozumiałe. Bieganie sprawia, że czuję się młodo. Co więcej, daje mi szczęście. Czego chcieć więcej?

Przez ostatnie miesiące trenowałaś do wzięcia udziału w tegorocznym, jubileuszowym maratonie.
Miałam pobiec poniżej 4 godzin. Złapałam jednak zapalenie oskrzeli, co pokrzyżowało moje plany. Zgodziłam się, żeby zostać marszałkiem maratonu i dopingowałam maratończyków w samochodzie przed peletonem. Muszę przyznać, że dziwnie było jechać przed wszystkimi biegaczami.

Powiedzmy szczerze, po tylu latach - zasłużyłaś.
[śmieje się] Może i tak. Było zabawnie. Miałam oko na wszystkich.

Mimo kolejnych wiosen nie zwalniasz.
To prawda. Przez 18 lat praktykowałam prawo. Teraz wróciłam do nauk neurologicznych, dużo maluję i poświęcam się mojej drugiej pasji - rzeźbom. W latach 60. uczęszczałam do Akademii Sztuk Pięknych w Bostonie. Zawodowo poświęciłam się jej dopiero 30 lat później, choć zawsze coś rysowałam lub rzeźbiłam. W tym roku zbieram pieniądze na wielki projekt rzeźby rzeczywistego rozmiaru - biegaczki, która upamiętni sukcesy kobiet tej dziedzinie. W USA nie ma żadnej rzeźby biegnącej kobiety. Wyobrażasz to sobie? Piszę także drugą książkę oraz włączyłam się w realizację książeczki o bieganiu dla dzieci. Najważniejsze jednak, że codziennie biegam i to jest najwspanialsze.

rozmawiał: Patrycjusz Tomaszewski

zdjęcia: Jacqueline Ganim-DeFalco

więcej informacji o projektach artystki znajdziecie na bobbigibbart.net

pozostałe artykuły