Adrenalina na biegówkach? "Wysiłek, emocje i kontakt z przyrodą"

Warszawa, 21.01.2018

Przyjemność korzystania z nart ogranicza Ci obowiązek szkolny dziecka? Masz dość spędzania zimowych ferii w kolejce do wyciągu? Zamień zjazdówki na biegówki i odkryj magiczną Narnię… obok swojego domu. 

Mój tata marzył o tym, żeby nauczyć się jeździć na nartach. Niestety nie mógł. Tłumaczył, że to z powodu chorego kręgosłupa. Moim zdaniem, po prostu nie za bardzo się do tego nadawał. Niestety, ja też się nie nadawałam. Tacie to jednak absolutnie nie przeszkadzało. Co roku woził mnie i moje rodzeństwo do Kościeliska. Płacił fortunę za instruktora, a efekt, w moim przypadku, był nieadekwatny do wysiłków. Uważam za osiągnięcie to, że przy mojej koordynacji, nie wydłubałam sobie oka kijkiem. Z długimi na prawie dwa metry Rossignolami stworzyliśmy w końcu zgrany duet. Ja nieutalentowana, one - nietaliowane.

Gdy jako tako opanowaliśmy podstawy, tata zaczął wozić nas pod Gubałówkę. Całymi dniami zajmował nam kolejkę do wjazdu na górę, dzięki czemu mogliśmy zjeżdżać bez długich przestojów. Stał biedaczek i marzł. W końcu kupił na straganie czapkę z owczej wełny w charakterystyczne, podhalańskie wzorki. Turyści myśleli, że jest miejscowym i pytali go o kwatery. Spędzał całe dnie żartując z nimi i wciąż wędrując, jak ten Syzyf, z początku do końca kolejki, a my pruliśmy na nartach, odkrywając ile radości może dać sport zimowy.

Polubiłam wtedy narty, a parę lat później zaczęłam dzielić tę przyjemność z mężem i czteroletnią Heleną. Wiadomo, jeśli coś Ci się bardzo podoba to oczywiście chcesz robić to z najbliższymi. Helena złapała bakcyla, więc zaczęliśmy jeździć w góry, już nie tylko na ferie zimowe, ale także w grudniu, marcu, kwietniu, w końcu nawet w listopadzie na otwarcie sezonu. Strasznie nam się podobało, czuliśmy się jak superbohaterowie mknąc dynamicznie po świeżo zaoranym stoku. Supermatka, superojciec i supergirl w ortalionach i goretexach. Szybcy i sprawni, młodzi i z dużych miast!

Była supermoc z nami na tych stokach Białki i Bukowiny, oj była… Do czasu. Bo nawet najbardziej niefrasobliwe i dzikie dziecię w końcu wpada w sidła edukacji. A tutaj luzu brak. Ferie od 3 do 17 lutego i nie ma zmiłuj. Turystyczny szczyt, kolejki do wypożyczalni (bo buty pacholęcia znów za małe), do wyciągów, po gorącą herbatę i do toalety. Toczyliśmy te stokowe bitwy rok po roku, sezon po sezonie. Wracaliśmy wykończeni i rozżaleni, że już się skończyło. Skończyło się wolne, skończył się sport, skończyła się kasa. Nie myślcie, ze nie poszukiwaliśmy alternatywnych rozwiązań. W końcu Austria jest tak blisko i wcale nie tak drogo, zwłaszcza wykupiona z wyprzedzeniem. Oczywiście odpowiednim, najlepiej kilkumiesięcznym. Nie biorącym pod uwagę epidemii grypy w przedszkolu. 

Na szczęście, w końcu nas olśniło. Spędzaliśmy weekend w Warszawie i nagle spadł śnieg. Poczuliśmy złość, że jest taka piękna zima, a my siedzimy w mieście oddalonym o 6 godzin od najbliższego wyciągu. Czy taka niesprawiedliwość geograficzna miałaby nas wykluczyć z grona beneficjentów pięknej, styczniowej pogody? Przecież w niektórych krajach narty są po prostu środkiem transportu. Stoją pod płotem, albo za drzwiami, na tyle lekkie, że każdy może wziąć je pod pachę. Można je po prostu przypiąć do butów i szusować, gdzie się chce. Ludzie zakładają je, żeby pojechać na spacer, do sklepu, odwiedzić sąsiadów. Bez kasków i bez karnetów. Niezależnie od wypożyczalni, namiotów z piwem i budek z kiełbaskami. Co dziwne, jeżdżą na nich nie tylko z górki, ale także po płaskim, a nawet – nie uwierzycie – pod górkę! 

Postanowiliśmy spróbować. Początki rzeczywiście nie były łatwe. Byliśmy mokrzy od potu i czerwoni na twarzach. Za to nie mieliśmy szansy zmarznąć. Zaczynaliśmy skromnie, bo nie w żadnych górach, ale w warszawskich Łazienkach. Poruszaliśmy się wolniej od spacerowiczów, a i tak po każdej wycieczce spaliśmy przez pół dnia. Dwa lata później, gdy ambitnie wybraliśmy się z biegówkami w Tatry, poznani w pensjonacie narciarze zjazdowi z wyższością wyrazili się o naszej nowej pasji, że to niby „sport dla emerytów”. Chyba dla emerytowanych olimpijczyków! Zjazdówki to jest dopiero niewymagający sport! Wstajesz od komputera i gdy już przeżyjesz całą logistykę, udręki na parkingu i doczłapiesz w końcu do wyciągu, to podgrzewane krzesełka same wwiozą Cię na górę. A potem to tylko prawo ciążenia i mając taliowane narty, nie musisz nawet za bardzo zginać kolan. Że niby adrenalina? Spróbuj zjechać z górki na biegówkach! To jest dopiero pęd, tym bardziej, że bez stalowych krawędzi nie za bardzo masz szansę zahamować. A więc jest i wysiłek, i emocje, lecz także cisza, kontakt z przyrodą i radość z odkrywania nowych ścieżek, bo na tym znakomitym wynalazku możesz dotrzeć prawie wszędzie. I to nam się chyba spodobało najbardziej. Nagle odkryliśmy zupełnie nowe lądy. Okazało się, że zimą możemy poruszać się po górach równie łatwo jak latem. Kilkunastokilometrowa wycieczka na śniadanie do schroniska przestała być problemem. Co więcej, żeby pojechać na narty, nie musimy wcale jechać w góry. Wystarczy trochę śniegu i nawet pod Warszawą można przeżyć przygodę na miarę wielkich odkrywców. Zima przestała być odliczaniem czasu od wyjazdu do wyjazdu i byle do wiosny, a zaczęła być Narnią, Alaską i jeszcze Syberią w jednym. Złapaliśmy bakcyla. Biegamy w prawie każdy śnieżny weekend. Z dziećmi, z psami, z przyjaciółmi i z sąsiadami. Z roku na rok nasza sprawność wzrasta, odwrotnie proporcjonalnie do ilości śniegu, która coraz bardziej rozczarowuje. - Pan Bóg zobaczył, że sobie górale sami śnieg robią i przestał go dawać - mawia senior rodu Dziubasików z Białki. Nam to jednak właściwie nie przeszkadza. Nawyk wychodzenia z domu na bieganie pozostał. Gdy nie ma śniegu, po prostu nie zabieramy nart. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść…

Tekst i zdjęcia: Magdalena Mrozowska

pozostałe artykuły